Jest taki jeden weekend w roku, którego naprawdę nie możemy się doczekać. Weekend, kiedy przez 3 dni czuję się znowu jakbym miał naście lat i był na obozie z najlepszymi kumplami, razem biegając po lesie, brudząc się niemiłosiernie, poznając nowych, ciekawych ludzi, chodząc późno spać i wstając wcześnie. Weekend, z którego wracamy bardzo zmęczeni, z zakwasami, poobijani, brudni jak stół Durczoka, ale z bananem na twarzy. Trzeci rok z rzędu byliśmy na HuntRun’ie i już nie możemy się doczekać następnej edycji.
HuntRun – jak sama nazwa wskazuje, to bieg przełajowy z przeszkodami, który ma Cię zmęczyć, wymoczyć, wybrudzić i sponiewierać, ale spowodować, że do mety dobiegniesz najszczęśliwszy na świecie. I mimo, że w biegu nie startowaliśmy, to dla fotografa znaczy on dokładnie to samo, co dla zawodnika. W poprzednich latach bieg odbywał się bliżej Warszawy, w tym roku lokalizacja zmieniła się na Białkę Tatrzańską – tak, tak, wbiegało się na sam szczyt Kotelnicy, pokonując dziesiątki przeszkód i fruuu na sam dół z powrotem.
W piątek wieczorem przywitała nas potężna burza, 10 stopni i zimny wiatr. Efekt – rwące potoki przez środek dróg, bardzo dużo błotka i wilgoci, której nasze aparaty ewidentnie nie lubią – dwa lata temu, po dwugodzinnej tułaczce po lesie, zjeżdżając na tyłku w potężnym błocie, jeden z aparatów skończył w worku z ryżem – przestały działać przyciski. Taka pogoda towarzyszyła nam przez cały weekend, w ciągu dnia na przemian świeciło słońce i padał deszcz, temperatura nie przekraczała 15 stopni. Ciekawa odmiana, zważywszy na to, że na HuntRun’ie zdarzyło mi się już mieć udar słoneczny i poparzoną skórę (zapomniałem kremiku 🙁 ) – teraz mogliśmy się obawiać hipotermii i rozpuszczenia się na deszczu.
Co roku następuje taki moment, że rozdzielamy się na trasie i każdy idzie w inną stronę szukając przygód i znajdując kolejne przeszkody na trasie. Tak się zawsze składa, że któryś z nas zaczyna schodzić trasą w dół i nagle zdaje sobie sprawę, że jest takie błoto, że nie ma szans z całym fotosprzętem wdrapać się z powrotem do góry, więc trzeba brnąć w dół, modląc się, że na końcu jest jakaś ścieżka do cywilizacji. Może nie wydaje się to być dużym problemem, ale dodajcie do tego całkiem dużo sprzętu w plecaku i na paskach – suszenie w ryżu wydaje się najniższym wymiarem kary po takiej przygodzie. Tak czy siak, ostatnio spotkało to mnie, w tym roku Tomka. Wydawać by się mogło, że to raczej traumatyczne przeżycie, ale nie – wieczorem przy piwku, Tomek podsumował:
– Wiesz, za rok to może i ja bym pobiegł?